„Żegnam was, już wiem, nie załatwię wszystkich
pilnych spraw
idę
sam, właśnie tam gdzie czekają mnie
Tam przyjaciół kilku mam od lat,
dla nich zawsze śpiewam dla nich gram
Jeszcze raz żegnam was, nie spotkamy się”
Tam przyjaciół kilku mam od lat,
dla nich zawsze śpiewam dla nich gram
Jeszcze raz żegnam was, nie spotkamy się”
Rzucam to. Porzucam
wszystkie ludzkie nałogi, staję się dobrowolnym, świeckim ascetą. Zostawiam
bycie fajnym i akceptowanym. Zostawiam awanse społeczne, szczeble kariery,
pragnienia sławy. Zostawiam duchowy rozwój, oświecenie, zbawienie, Ipsissimusy,
gnozy i wszelkie inne momenty glorii i chwały. Serdecznie dość mam wszelkich
zasług i zaszczytów. Niczym zziajany, spocony bezsensowną gonitwą pies ze
zrezygnowaniem spoglądam na błyszczące kołpaki przejeżdżających samochodów
spełnienia. Pragnę tylko rozpłaszczyć się na ciepłej kostce brukowej i wywalić
swój miękki ozór w bezkształtną przestrzeń wiosennej atmosfery. Kontemplować
swoją samotność. Po cóż nam miłość, prawda i poczucie szczęścia? Ja rezygnuję. Mogę
tylko patrzeć smutnym okiem na ludzi z wszystkimi ich obowiązkami, potrzebami i
marzeniami. Nie robi to na mnie już żadnego wrażenia. Ja odpadam. Bez
dostrajania. Nie jestem radiem, by się do czegokolwiek dostrajać. Nie widzę już
żadnej różnicy między światowymi, a duchowymi namiętnostkami. Wszystko to
marchewki na kijach o słodko-kwaśnym smaku. Po cóż by mi były jeszcze jakiekolwiek gorycze nadziei i dziegcie resentymentu? Puszczam więc to wszystko i
spuszczam się na linie samotności w mroki bezczasu. Prawdziwe wu-wei. Po co pragnąć? Po co nie-pragnąć? Jakie to ma wszystko znaczenie? Nawet nihiliści
wciąż jeszcze poszukują gorączkowo sensu! Teraz nawet bezsens próbuje się ubrać
w połatane czasem i pokutą szaty prawdy. Chrzanić to. Ja sobie stąd idę. A
dokąd to szanowny pan zmierzać chce? Nigdzie, do cholery ciasnej jasnej! Po
prostu sobie idę. Nie mam pojęcia gdzie. Na przechadzkę. Odpocząć. Wyzdrowieć.
Nie robić nic całe dnie. Tylko byczyć się. Marnować talenty. Zatracać duszę.
Uwsteczniać się. Spijać nudę słomką lenistwa. Karmić trolla. Chyba niczego nie
pragnę. A gdybym pragnął, to byłyby to głupie i szalone rzeczy. Mógłbym pragnąć
stracić pracę. Pragnąłbym porzucić przyjaciół. Zamieszkać na dworcu. Śmierdzieć
jak lump. Umrzeć prawiczkiem. Podpisać cyrograf w zamian za czarne żelki
haribo, których nikt nie lubi. Rozdać wszystkie pieniądze i śpiewać głupie
przyśpiewki o ludziach dobrej woli. Żądze i pragnienia hasają we mnie jak
zajączki w trawie, bez ładu i składu. Po co się starać, uczyć, rozwijać,
uspołeczniać? Tak serio. Po co? Życie się żyje, po cholerę komplikować ten
dziwaczny, zbędny i do cna bezsensowny taniec energii? Ten absurdalny,
radośnie-mroczny świat naprawdę nie ma żadnej misji i celu. Wszystko pędzi jak rozszalałe
prosto w stronę twardej i nieuniknionej ściany niebytu. Koniec. Dla mnie nastał
już teraz. Jak wyrwana z kontaktu wtyczka. Kończy się napędzany przepływem
prądu taniec trupa. Teraz może opaść, jak kutas po stosunku. Nic nie uległo
zmianie. Koszmar o złotym garncu na końcu tęczy powoli zaczyna się rozpływać.
Zostaje jedynie samotność. Większa i gęstsza niż kiedykolwiek wcześniej. Ale -
o dziwo! - o wiele łatwiejsza do zniesienia. Może nawet, odświeżająca. Łatwa.
Spokojna niczym mroczne i ciepłe łono bogini matki. Tam właśnie spoczywam. W
prawdziwej, a nie tylko wyobrażonej nicości. Nie ma tam nic. Żadnego celu,
żadnego zadania, czysty bezsens. Właśnie tam, tam powoli zmierzam, choć już tam
właśnie i przecież jestem.