Nie tylko skrawki Ziemi zostały ucywilizowane przez człowieka na "swój obraz i podobieństwo". Podobna rzecz przydarzyła się twojemu umysłowi. Zostałeś "uczłowieczony" dokładnie tak samo samo, jak gęsty las. Trawa została zalana betonem, drzewa zmieniły się w przepędzające mrok latarnie. W twoim umyśle również nie rośnie już trawa. Nie w tych rejonach twojego umysłu, po których zwykłeś stąpać.
Wybierz się więc w podróż w niepoznane rejony umysłu. Głęboko w tobie ukryty jest skarb, którego nikt nigdy nie zdoła przywłaszczyć, poskromić, wygładzić. Gdzieś tam w rejonach twej nieświadomości rośnie gęstwina rozszalałych krzewów, hulają dzikie bestie, tańczą rozpalone halucynogennym ogniem z grzybowego kotła czarcie wiedźmy. Zawyj jak wilk i odnajdź swą ukrytą, zwierzęcą naturę.
Oddalam się coraz bardziej. Zapomniałem już, jak wyglądają budynki, tarasy, mechaniczne pojazdy. Idę boso, a ziemia wokół mnie zaczyna się coraz bardziej zielenić. W końcu docieram na skraj wielkiej puszczy. Gałęzie dwóch drzew stojących przede mną odchylają się tworząc przejście. Słyszę tajemniczy głos: "Aby wejść, musisz być nagi, ubrania i ludzkie ozdoby są obrzydlistwem w oczach świętego lasu." Rozbieram się więc, by stać się godnym wkroczenia w leśną gęstwinę. Wchodzę i odurza mnie zapach kwiatów. Sprawiają one, że zapominam o mym życiu w świecie cywilizacji. Idę dalej, wokół mnie czmychają małe zwierzęta. Im dalej w głąb, tym dziksze stają się drzewa. Przestają przypominać równo przycięte krzaki z parku. Ich gęste gałęzie wiją się na wszystkie strony, niczym odnóża pająka, lub ramiona artretyka. Igły i kolce ranią moje ciało. Lecz nie sprawiają mi bólu, razem z mą krwią broczą moje "ludzkie" nawyki. Wokół mnie bagna i ruchome trawy. W brudnych wodach widzę ogniki czyichś oczu, na ich taflach majestatycznie falują dłonie o chudych i długich palcach, próbujące upodobnić się do liści. Idę dalej. Widzę dziwaczne cienie zwierząt, błyszczące w mroku kły i pazury. Docierają do mnie warkotliwe pomruki. Nie mam przy sobie niczego, co mogłoby mnie ochronić. Wszystko, co potrafiłem, czego się do tej pory nauczyłem, tutaj stało się zupełnie bezwartościowe i nieracjonalne. Mój instynkt przetrwania zresetował się. Nie znam niczego, co mogłoby mi pomóc. Stałem się bezbronny, niczym noworodek. Lecz nic mnie nie atakuje. Bestie warczą głośniej jedynie, gdy za bardzo się wychylę w którąś ze stron, jakby prowadziły mnie po niewidocznej ścieżce. Tutaj nie ma wszakże dróg, każda strona wygląda tak samo, dziko, chaotycznie, naturalnie. Przede mną ściana drzew tak gęsta, że nie mam szans się przez nią przedostać. Jednak tuż przy samej trawie gałęzie się rozwierają i otwiera się małe przejście, w sam raz dla średnich rozmiarów zwierzęcia. Znów słyszę głos: "Aby iść dalej, musisz wyprzeć się swego człowieczeństwa. Poświęć swe dłonie, służące twemu gatunkowi do tkania pajęczyny kultury, niechaj zmienią się w łapy, niechaj twój kręgosłup przyjmie pozycję horyzontalną, niechaj twój mózg przybliży się do łona ziemi, które wydało twój gatunek na świat" Pochylam się więc i raczkuję przez gęstwinę niczym niemowlę, niczym nieporadne zwierzę. Uświadamiam sobie, jak żałośnie muszę wyglądać w takiej pozycji, daleko mi do szlachetnej zwinności tańczących na czterech łapach sarn i wilków. Twarda gleba rani me dłonie, całe me ciało staje się poharatane przez bezwstydne ciało lasu. W końcu jednak przebijam się przez kolczasty żywopłot i docieram na niewielką, lecz wypełnioną przestrzenią polanę. Korony drzew nie przepuszczają tu światła słonecznego, ale i tak jest tutaj jasno. Jest tutaj także jezioro, kilka drzew, płonie wielkie ognisko, wokół którego tańczą dziwne postacie. Pod największym z drzew wyleguje się dziwny stwór, ni to kozioł, ni to człowiek. "Satyr..." - przemyka mi gdzieś w głowie. Podchodzę ostrożnie, dalej na czterech "łapach". Kozioł jakby uśmiecha się do mnie i gdy zaczyna mówić poznaję jego głos: "A więc jednak tutaj przyszedłeś. Posłuchałeś mego wezwania. Większość uznaje me wołanie za objaw demonicznego opętania. Czy jesteś gotów poznać swą pierwotną naturę?"
- Kim jesteś? - pytam nieśmiało.
- Nadano mi wiele imion, niektórzy nazywali mnie Panem, inni Bachusem, jeszcze inni Dionizosem. Dawniej określano mnie mianem węża, ktoś uznał mnie nawet za Prometeusza. Płonący krzew to również ja. Ostatnio jednak mym najpopularniejszym przydomkiem stały się określenia diabeł, lub Szatan, twoja cywilizacja wyrzekła się mnie, więc nie mam już u was tak dobrej prasy, jak kiedyś...
- Nie rozumiem... jesteś dobry, czy zły...?
- Hahahaha! Głupiś jeszcze mój synu, nie poznasz mnie próbując określić mnie swoimi fantastycznymi, prymitywnymi kategoriami. Mogę ci tylko powiedzieć, że jesteś mym synem, częścią mego ciała, przebłyskiem mej duszy, przejawem mej woli życia. Ale utraciłeś ze mną kontakt, gdyż utraciłeś kontakt ze swym prawdziwym wnętrzem.
- Jesteś mym stwórcą?
- Zaprawdę, cywilizacja stępiła ludzki umysł do granic możliwości. Nie zrozumiesz mnie myśląc w cudacznym dogmacie przyczyny i skutku. Nie da się określić mej prawdziwej natury, która w istocie jest zarówno przyczyną jak i celem "twojego" życia. Śmierć nie istnieje, podobnie jak nie ma początku i końca. Przestrzeń, czas, dualizmy podmiotu-przedmiotu, żywego-nieożywionego, przyczyny-skutku, całości-części, starszego-młodszego są jedynie wyobrażeniami twego kulawego umysłu. Jeśli chcesz mnie ujrzeć, musisz je porzucić.
- Nie rozumiem.
- Wkrótce zobaczysz, o czym mówię... Podejdź teraz do ogniska i napij się z garnca. To cię przygotuje do podróży. Daj się poprowadzić mym bachantkom.
Podchodzę więc do ognia i nabieram dłońmi dziwacznego płynu. Ciepło wywaru grzeje mój żołądek.
- Oto dar natury dla człowieka. Niechaj święte grzyby, zbawiciele twego ducha, którzy poświęcili swe ciała dla twego oczyszczenia prowadzą cię - szepce mi do ucha piękna bachantka.
Wszystko zaczyna wirować, zaczynam rozumieć znaczenie aktu prawdziwej komunii świętej. Ciało bogów w mym żołądku przygotowuje świątynię mego ciała do spotkania żywego ducha świętego. Święta komunia, Soma, wino Dionizosa, Ambrozja... Tańczę wokół ogniska wraz z bachantkami, szaleję, mój umysł zrzuca z siebie wszystkie szaty. Dopiero teraz widzę, ile warstw odzienia chroniło mój umysł przed nagością ducha. Bachantki śpiewają wesoło: "Zrzuć ubrania, zrzuć wędrowcze! Niechaj duch do ciebie dotrze! Nagie ciało, nagi umysł! Cóż się stało, duch się umył! Oczyść wnętrze swej świątyni! Nasze ciało to uczyni!" Wpadam w dziki szał, bogowie przemawiają do mnie językiem, którego zapomniałem już dawno temu. Moje ciało porasta futrem, zmieniam się w wilkołaka, wyję do księżyca, wyję przywołując coś dawno zapomnianego i utraconego. Po wielu godzinach dzikiego tańca padam na ziemię. Bachantki zbierają się wokół mnie i zaczynają masować moje członki. Gdy wszystkie elementy mego ciała zapadają się w otchłań rozluźnienia, zaczynają składać pocałunki. Całe me ciało płonie ogniem namiętności ich ciepłych, mokrych ust. Jedna z nich delikatnie ssie me przyrodzenie. Zapadam się w rozkosz, ich pieszczoty docierają do najbardziej ukrytych głębin mego serca. Mój duch pierwszy raz w życiu poczuł się bezpiecznie i radośnie. Widzę, jak pochyla się nade mną dobra twarz mej Matki Ziemi. Czuję jej dotyk i słodycz jej nektaru, karmi mego ducha swą potężną, miękką piersią. Wszystkie potwory i demony zamieszkujące dotąd mój umysł uległy rozpuszczeniu w kontakcie z dotykiem jej matczynego ciała. Otwieram swe oczy. Została przy mnie tylko jedna bachantka, uśmiecha się do mnie.
- Poznałeś swą matkę, teraz poznasz swego ojca - szepce mi do ucha pięknym głosem - będzie ci ciężko, ale tylko poznając ojca będziesz mógł w końcu dorosnąć i zostać mym kochankiem.
Zbieram się więc i opuszczam polanę. Wkraczam w mrok, tutaj czyha na mnie wielkie niebezpieczeństwo. Stoję wyprostowany, pierwszy raz uczę się intuicyjnie jak zacisnąć palce w pięść. Warczę, by dodać sobie otuchy. Idę przed siebie. Wokół mnie zbierają się straszliwe, ukryte w mroku demony, widzę jedynie ich lśniące oczy. Idę przed siebie. Coś rzuca się na mnie, odpycham to i uderzam pięściami z całych sił, owłosiony demon leży na ziemi, lecz nadal próbuje mnie rozszarpać. Rzucam się na niego i znalezionym na ziemi kamieniem rozłupuję mu czaszkę. Następnie wypijam jego krew i obmywam w niej całe swe ciało, by inni mogli zobaczyć me zwycięstwo. Po drodze pokonuję wiele bestii, wszystko to dodaje mi sił, hartuje mego ducha. Zaczynam powoli odczuwać w sobie moc Ojca. W końcu docieram na skrytą w ciemności polanę i widzę swego Ojca siedzącego na tronie. "Zabij mnie! Tylko tak przejdziesz inicjację!" - krzyczy do mnie. Walczymy ze sobą, moja pięść przeciwko jego pięści. W końcu przegryzam jego gardło i kąpię się w jego krwi. Chcę zawrócić, lecz słyszę jego gromki śmiech. Odwracam się. Nic mu nie jest, nawet nie walczył ze mną na poważnie. Głaszcze mnie po głowie, czuję wielką dumę. "Brawo, mój synu, teraz nauczę cię wszystkiego!". Pod jego nadzorem wzmacniam swe ciało i hartuję ducha. Uczę się polować, bić, manipulować naturą. "Wykorzystuj te dary jedynie do ochrony siebie i swych bliskich" poucza mnie. "Wszyscy twoi przeciwnicy są w istocie twoimi przyjaciółmi, zwierzyna na którą polujesz pozwala ci się złapać, szanuj ofiarę, którą dla ciebie popełniają" W końcu wracam na polanę Pana.
- Wróciłeś! - ma bachantka rzuca się na moją szyję. Składa dzikie pocałunki na mych ustach - Lecz musisz jeszcze poznać swych dziadków, by móc mnie posiąść.
Idę więc w stronę ogniska, czeka tam na mnie rada starszych, siwowłosi mędrcy palą spokojnie swe drewniane fajki. Siadam naprzeciw nich i słucham ich w milczeniu. Poznaję swe dzieje, do momentu narodzin pierwszego człowieka. Poznaję całą ich wiedzę, uczą mnie, jak z niej korzystać. Na końcu częstują mnie swym własnym napojem, który wprowadza mnie w świat magii i duchów. Zostaję szamanem. Wracam do swej bachantki.
- Twa matka uczyniła cię człowiekiem, twój ojciec wychował cię na wojownika, twoi dziadkowie przekazali ci mądrość, byś mógł stać się szamanem. Teraz w końcu mogę uczynić cię swym kochankiem.
Dotykam jej jedwabistych włosów, całuję jej usta, dotykam piersi. Mój język wgłębia się w jej soczyste łono, jej usta konsumują mego twardego kutasa. Poznaję każdy milimetr jej ciała, tak jak ona poznaje moje ciało.
- Możesz teraz uczynić mnie dziewicą. Nasze dusze oczyszczą się, gdy rozpalimy ogień w piecach naszych ciał.
Wchodzę w nią delikatnie.
- Tak długo, jak będziemy razem, nasz duch będzie czysty, wlej swe boskie wino w mój boski kielich, a poznasz, czym są zaślubiny bogów.
Nasze ciała drżą z rozkoszy i resztki brudu uciekają przed ogniem naszej miłości. Poznaję prawdziwą tajemnicę niepokalanego poczęcia, oraz sekret duchowego dziewictwa, który został tak okrutnie przeinaczony w mej dawnej kulturze. Jednocześnie trawi nas ogień rozkoszy, całe jej ciało pokryło moje nasienie. Żyzne soki jej łona w podobny sposób pochłaniają moje ciało. Stajemy się jednym. Zostaliśmy oczyszczeni, staliśmy się pełni, przeszliśmy ludzką inicjację. Leżymy wokół siebie, przytulamy się. Pieszczę jej piersi, które są piersiami wszystkich matek, wszystkich kochanek i wszystkich córek. Dionizos przywołuje mnie do siebie.
- Oto stałeś się człowiekiem, lecz teraz ponownie musisz zedrzeć z siebie te szaty.
Kozioł podaje mi swój napój.
- Oto kolejna inicjacja, tym razem opuścisz to, co ludzkie i wejdziesz w krainę tajemnicy życia.
Piję powoli, zaczynam zatracać się, opuszczam swe ludzkie ciało. Ponownie porastam futrem, tym razem małpim, mój umysł przestaje funkcjonować, nie ma już we mnie człowieka, jedynie zwierzę. Gnają mnie instynkty, pragnienia, beztroska zabawa. Wydaję z siebie niezrozumiałe dźwięki. Czuję, jak coś wrzuca mnie do jeziora, pływam w nim, wyrastają mi skrzela, cofam się... Jestem pojedynczą komórką, jestem laską Kaduceusza, staję się informacją DNA. Widzę prawdziwą twarz Dionizosa, zaprawdę, jesteśmy jednym! Budzę się. Zostałem zupełnie sam. Polana jest pusta. Uśmiecham się. Idę teraz poszukać swego umysłu. Widzę jego źródło. Biorę w swe ręce grzyba rosnącego na drzewie. Teraz jestem gotów zerwać go z tego pnia poznania dobra i zła. Ogarnia mnie szaleństwo, stwarzam materię, przestrzeń, czas, prawa fizyki, liczby, pojęcia, bogów, świat, samego siebie. Wszystko zostaje na powrót stworzone. Wracam... Daleko, na horyzoncie widzę pierwsze wychylające się zza mgły budynki...
- Kim jesteś? - pytam nieśmiało.
- Nadano mi wiele imion, niektórzy nazywali mnie Panem, inni Bachusem, jeszcze inni Dionizosem. Dawniej określano mnie mianem węża, ktoś uznał mnie nawet za Prometeusza. Płonący krzew to również ja. Ostatnio jednak mym najpopularniejszym przydomkiem stały się określenia diabeł, lub Szatan, twoja cywilizacja wyrzekła się mnie, więc nie mam już u was tak dobrej prasy, jak kiedyś...
- Nie rozumiem... jesteś dobry, czy zły...?
- Hahahaha! Głupiś jeszcze mój synu, nie poznasz mnie próbując określić mnie swoimi fantastycznymi, prymitywnymi kategoriami. Mogę ci tylko powiedzieć, że jesteś mym synem, częścią mego ciała, przebłyskiem mej duszy, przejawem mej woli życia. Ale utraciłeś ze mną kontakt, gdyż utraciłeś kontakt ze swym prawdziwym wnętrzem.
- Jesteś mym stwórcą?
- Zaprawdę, cywilizacja stępiła ludzki umysł do granic możliwości. Nie zrozumiesz mnie myśląc w cudacznym dogmacie przyczyny i skutku. Nie da się określić mej prawdziwej natury, która w istocie jest zarówno przyczyną jak i celem "twojego" życia. Śmierć nie istnieje, podobnie jak nie ma początku i końca. Przestrzeń, czas, dualizmy podmiotu-przedmiotu, żywego-nieożywionego, przyczyny-skutku, całości-części, starszego-młodszego są jedynie wyobrażeniami twego kulawego umysłu. Jeśli chcesz mnie ujrzeć, musisz je porzucić.
- Nie rozumiem.
- Wkrótce zobaczysz, o czym mówię... Podejdź teraz do ogniska i napij się z garnca. To cię przygotuje do podróży. Daj się poprowadzić mym bachantkom.
Podchodzę więc do ognia i nabieram dłońmi dziwacznego płynu. Ciepło wywaru grzeje mój żołądek.
- Oto dar natury dla człowieka. Niechaj święte grzyby, zbawiciele twego ducha, którzy poświęcili swe ciała dla twego oczyszczenia prowadzą cię - szepce mi do ucha piękna bachantka.
Wszystko zaczyna wirować, zaczynam rozumieć znaczenie aktu prawdziwej komunii świętej. Ciało bogów w mym żołądku przygotowuje świątynię mego ciała do spotkania żywego ducha świętego. Święta komunia, Soma, wino Dionizosa, Ambrozja... Tańczę wokół ogniska wraz z bachantkami, szaleję, mój umysł zrzuca z siebie wszystkie szaty. Dopiero teraz widzę, ile warstw odzienia chroniło mój umysł przed nagością ducha. Bachantki śpiewają wesoło: "Zrzuć ubrania, zrzuć wędrowcze! Niechaj duch do ciebie dotrze! Nagie ciało, nagi umysł! Cóż się stało, duch się umył! Oczyść wnętrze swej świątyni! Nasze ciało to uczyni!" Wpadam w dziki szał, bogowie przemawiają do mnie językiem, którego zapomniałem już dawno temu. Moje ciało porasta futrem, zmieniam się w wilkołaka, wyję do księżyca, wyję przywołując coś dawno zapomnianego i utraconego. Po wielu godzinach dzikiego tańca padam na ziemię. Bachantki zbierają się wokół mnie i zaczynają masować moje członki. Gdy wszystkie elementy mego ciała zapadają się w otchłań rozluźnienia, zaczynają składać pocałunki. Całe me ciało płonie ogniem namiętności ich ciepłych, mokrych ust. Jedna z nich delikatnie ssie me przyrodzenie. Zapadam się w rozkosz, ich pieszczoty docierają do najbardziej ukrytych głębin mego serca. Mój duch pierwszy raz w życiu poczuł się bezpiecznie i radośnie. Widzę, jak pochyla się nade mną dobra twarz mej Matki Ziemi. Czuję jej dotyk i słodycz jej nektaru, karmi mego ducha swą potężną, miękką piersią. Wszystkie potwory i demony zamieszkujące dotąd mój umysł uległy rozpuszczeniu w kontakcie z dotykiem jej matczynego ciała. Otwieram swe oczy. Została przy mnie tylko jedna bachantka, uśmiecha się do mnie.
- Poznałeś swą matkę, teraz poznasz swego ojca - szepce mi do ucha pięknym głosem - będzie ci ciężko, ale tylko poznając ojca będziesz mógł w końcu dorosnąć i zostać mym kochankiem.
Zbieram się więc i opuszczam polanę. Wkraczam w mrok, tutaj czyha na mnie wielkie niebezpieczeństwo. Stoję wyprostowany, pierwszy raz uczę się intuicyjnie jak zacisnąć palce w pięść. Warczę, by dodać sobie otuchy. Idę przed siebie. Wokół mnie zbierają się straszliwe, ukryte w mroku demony, widzę jedynie ich lśniące oczy. Idę przed siebie. Coś rzuca się na mnie, odpycham to i uderzam pięściami z całych sił, owłosiony demon leży na ziemi, lecz nadal próbuje mnie rozszarpać. Rzucam się na niego i znalezionym na ziemi kamieniem rozłupuję mu czaszkę. Następnie wypijam jego krew i obmywam w niej całe swe ciało, by inni mogli zobaczyć me zwycięstwo. Po drodze pokonuję wiele bestii, wszystko to dodaje mi sił, hartuje mego ducha. Zaczynam powoli odczuwać w sobie moc Ojca. W końcu docieram na skrytą w ciemności polanę i widzę swego Ojca siedzącego na tronie. "Zabij mnie! Tylko tak przejdziesz inicjację!" - krzyczy do mnie. Walczymy ze sobą, moja pięść przeciwko jego pięści. W końcu przegryzam jego gardło i kąpię się w jego krwi. Chcę zawrócić, lecz słyszę jego gromki śmiech. Odwracam się. Nic mu nie jest, nawet nie walczył ze mną na poważnie. Głaszcze mnie po głowie, czuję wielką dumę. "Brawo, mój synu, teraz nauczę cię wszystkiego!". Pod jego nadzorem wzmacniam swe ciało i hartuję ducha. Uczę się polować, bić, manipulować naturą. "Wykorzystuj te dary jedynie do ochrony siebie i swych bliskich" poucza mnie. "Wszyscy twoi przeciwnicy są w istocie twoimi przyjaciółmi, zwierzyna na którą polujesz pozwala ci się złapać, szanuj ofiarę, którą dla ciebie popełniają" W końcu wracam na polanę Pana.
- Wróciłeś! - ma bachantka rzuca się na moją szyję. Składa dzikie pocałunki na mych ustach - Lecz musisz jeszcze poznać swych dziadków, by móc mnie posiąść.
Idę więc w stronę ogniska, czeka tam na mnie rada starszych, siwowłosi mędrcy palą spokojnie swe drewniane fajki. Siadam naprzeciw nich i słucham ich w milczeniu. Poznaję swe dzieje, do momentu narodzin pierwszego człowieka. Poznaję całą ich wiedzę, uczą mnie, jak z niej korzystać. Na końcu częstują mnie swym własnym napojem, który wprowadza mnie w świat magii i duchów. Zostaję szamanem. Wracam do swej bachantki.
- Twa matka uczyniła cię człowiekiem, twój ojciec wychował cię na wojownika, twoi dziadkowie przekazali ci mądrość, byś mógł stać się szamanem. Teraz w końcu mogę uczynić cię swym kochankiem.
Dotykam jej jedwabistych włosów, całuję jej usta, dotykam piersi. Mój język wgłębia się w jej soczyste łono, jej usta konsumują mego twardego kutasa. Poznaję każdy milimetr jej ciała, tak jak ona poznaje moje ciało.
- Możesz teraz uczynić mnie dziewicą. Nasze dusze oczyszczą się, gdy rozpalimy ogień w piecach naszych ciał.
Wchodzę w nią delikatnie.
- Tak długo, jak będziemy razem, nasz duch będzie czysty, wlej swe boskie wino w mój boski kielich, a poznasz, czym są zaślubiny bogów.
Nasze ciała drżą z rozkoszy i resztki brudu uciekają przed ogniem naszej miłości. Poznaję prawdziwą tajemnicę niepokalanego poczęcia, oraz sekret duchowego dziewictwa, który został tak okrutnie przeinaczony w mej dawnej kulturze. Jednocześnie trawi nas ogień rozkoszy, całe jej ciało pokryło moje nasienie. Żyzne soki jej łona w podobny sposób pochłaniają moje ciało. Stajemy się jednym. Zostaliśmy oczyszczeni, staliśmy się pełni, przeszliśmy ludzką inicjację. Leżymy wokół siebie, przytulamy się. Pieszczę jej piersi, które są piersiami wszystkich matek, wszystkich kochanek i wszystkich córek. Dionizos przywołuje mnie do siebie.
- Oto stałeś się człowiekiem, lecz teraz ponownie musisz zedrzeć z siebie te szaty.
Kozioł podaje mi swój napój.
- Oto kolejna inicjacja, tym razem opuścisz to, co ludzkie i wejdziesz w krainę tajemnicy życia.
Piję powoli, zaczynam zatracać się, opuszczam swe ludzkie ciało. Ponownie porastam futrem, tym razem małpim, mój umysł przestaje funkcjonować, nie ma już we mnie człowieka, jedynie zwierzę. Gnają mnie instynkty, pragnienia, beztroska zabawa. Wydaję z siebie niezrozumiałe dźwięki. Czuję, jak coś wrzuca mnie do jeziora, pływam w nim, wyrastają mi skrzela, cofam się... Jestem pojedynczą komórką, jestem laską Kaduceusza, staję się informacją DNA. Widzę prawdziwą twarz Dionizosa, zaprawdę, jesteśmy jednym! Budzę się. Zostałem zupełnie sam. Polana jest pusta. Uśmiecham się. Idę teraz poszukać swego umysłu. Widzę jego źródło. Biorę w swe ręce grzyba rosnącego na drzewie. Teraz jestem gotów zerwać go z tego pnia poznania dobra i zła. Ogarnia mnie szaleństwo, stwarzam materię, przestrzeń, czas, prawa fizyki, liczby, pojęcia, bogów, świat, samego siebie. Wszystko zostaje na powrót stworzone. Wracam... Daleko, na horyzoncie widzę pierwsze wychylające się zza mgły budynki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz